środa, 30 listopada 2011

Nr 9. Cholera.

Cholera!

Ledwo żyję, ledwo dycham. Walczę o sprawność kończyny i idzie mi jak po grudzie. Były komplikacje, dodatkowa operacja i huj wi co jeszcze.

Poza tym użeram się z pracodawcą, którego drażni moja niedyspozycyjność - na szczęście chroni mnie prawo.

W świecie pospolitszym - ktoś słyszał coś o chłopakach z PZPN-u?


Wybaczcie, że nie odpiszę na komentarze. Jeszcze nie dziś - staram się nie przeforsować.

niedziela, 31 lipca 2011

Nr 8. Wyróżniony.

Cholera wraca z zaświatów! A to przez bilionowy poziom wkurwienia kumulujący się w moim ciele i duchu.
Otóż i.

Z ręką do końca dobrze nie jest. Ale mogę już pić spokojnie, nie bijąc kubków. (Sposób znalazł się sam - plastikowe naczynia). Z zapinaniem guzików różnie bywa, ale coraz częściej kończyna nie ulega pokusom płatania mi figli, mało śmiesznych z resztą.

I z tych oto prostych powodów mogę sobie wrócić do normalnej mojej egzystencji, ze zdumieniem odkrywając, że mam więcej Czytelników niż postów na koncie. Miło mi bardzo.Stardust - dzięki za wyróżnienie! Podejrzewam, że to z jego przyczyny u mnie taki tłum :DDD
Hmmm. I co miało być dalej?
No tak. Kolejnych blogowiczów nie wyróżnię, bo... z krótko tu siedzę. Za rzadko i ostatnio zupełnie nie wiem, co się u kogo dzieje. Moja boczna lista czytanych blogów przedstawia czołówkę czołówki i niech tak pozostanie!

Co do tych siedmiu niewiadomych tom popadł straszliwie, jako ta śliwka co wpadła do kompotu. Bo o mnie to na blogu mało miało być, więcej miejsca chciałem przeznaczyć na różne takie brudy codzienne, których nikt prać nie chce lub nie umie, ale warto czasem o nich wspomnieć.

Ale jak mus, to mus!

I. Jestem dużym chłopcem. Jakoś tak niby idę przez życie jako odpowiedzialny facet, ale przy sklejaniu modeli cieszę się tak samo jak wtedy, gdy miałem lat -dzięścia mniej. I watę cukrową pochłaniam w ilościach hurtowych z tym samym zapałem i chytrością.
II. Nie znoszę cyrku. Te wszystkie clowny i bidne zwierzaki prowadzane na łańcuszkach kojarzą mi się tragicznie. Zabroniłbym tego typu rozrywek, bo... clowni są bohaterami koszmarów, a zwierząt mi najnormalniej w świecie szkoda.
III. Jestem szczęśliwym posiadaczem gwarka, z którym ucinam sobie pogawędki przy kawie.
IV. Mam fioła na punkcie lotnictwa.
V. Kiedyś boksowałem zupełnie przyzwoicie.
VI. Uwielbiam wszelkie potrawy z curry. Kuchnia to dla mnie miejsce święte, choć baaardzo rzadko gotuję nabożnie - najczęściej coś odgrzewam.
VII. Wahanie się nie jest moją cechą. Teraz natomiast waham się, czy pójdę na wybory czy to oleję.

Hmmm. Chyba tyle.

A co do zaległych choler - kto do groma jasnego wpada na pomysł, żeby rozkopać całe miasto, zamiast prowadzić prace sektorami? Przebrnąć te kilka kilometrów z domu do ośrodka rehabilitacyjnego nie sposób. Do pracy jedzie się godzinę dłużej. A już pomysł wypadu na zakupy do wielgachnych podmiejskich spędów kupieckich samobójczym jest. Szlag mnie trafia od tego niemyślenia. Przecież można chyba najpierw zająć się centrum. Później wyłączyć północną część itd. Można?
No widać nie można. Tym sposobem ulice przypominają chroniczne zatwardzenie. Ludzie w autach się wściekają, marnując swój czas. A panowie w idealnie skrojonych garniturach wylegują się na Bermudach!

Do następnego Państwu!

piątek, 8 lipca 2011

Nr 7. Niesprawna ręka.

Jako iż z połamania po połamaniu wychodzi się gorzej niż ze zwykłego połamania - oczywistym jest, że moja bidna, zmizerowana, posklejana do kupy, kończyna ma bardzo niewielką wytrzymałość, szybko się męczy i generalnie po godzinie czegoś bardziej intensywnego (jak stukanie w klawiaturę) cierpnie.
I to cholernie cierpnie. Szkoda gadać.

Najważniejsze, że jakoś się wyliżę z dziadostwa. I że trwałego uszkodzenia nie będzie. O ile istniała obawa o to, czy sprawność palców zostanie zachowana, bo ZA DŁUGO PAN Z TYM CHODZIŁ, o tyle już wiadomo, że będzie ok.

Ale ja tu nie o tym. Typem mazgaja nigdy nie byłem. Za to typem cholernika to i owszem!

Skoro mi rzekli medycy drodzy (ci z dobrego obozu), że ręka dojdzie do siebie, to przyjąłem do wiadomości, iż rehabilitacja trochę potrwa. Ale... to już chyba miesiąc, a ja co rusz pozbywam się kolejnego kubka, bo utrzymać nie sposób i przychodzi moment, w którym gliniany wodopój wyślizguje się z mojej dłoni nieporadnej i ląduje na ślicznie twardych kafelkach, roztrzaskując się na kawałki.
No dobrze. Przyznaję: kubki to nie koniec świata. Pojadę do IKEI, kupię całe pudło i będę miał na zapas.
Szlag mnie jednak trafia, bo ani krawatu porządnie nie zawiążę, ani guzików od koszuli, bo palce bardzo niewprawne. Szczoteczka spada do umywalki nałogowo. Jedzenie doprowadza mnie do pasji!!!

Uprzedzano mnie, że tak będzie, ale... nie spodziewałem się, że aż tak!!! Bycie zależnym od kogoś, ciągłe polegania na czyjejś pomocy wkurwia mnie już do granic możliwości, bo co to ja jestem - dziecko? - żeby mnie trzeba było nieustannie pilnować.

Wniosek z dziś: dbajcie o swoje kończyny! Bo jak coś się stanie, to kurwica będzie schorzeniem dodatkowym, acz nieodłącznym.

Jak mi się ciut polepszy - pisać zacznę o zwykłych cholerach, takich jak szpitalne żarcie, bo... za co oni biorą kasę? Toż porcje obleśnie niedobre i głodowe, ale... na dziś dość sportu wyczynowego - kończyna musi odpocząć.

środa, 25 maja 2011

Nr 6. Lekarze.

Żeby to wszystko szlag trafił, piorun trzasnął, etc, etc.
Kurważ jego mać!!!

A było to tak. Poszedłem sobie byłem do doktora. I doktor mnie odesłał z kwitkiem. Więc polazłem byłem do doktora innego. Potem na pogotowie. Z pogotowia na dyżur na Ratunkowym itd.
Zabawa trwała 3 dni. Małom nie umarł z bólu (a wiadomo - chłopy czułe na dziadostwo, jak cholera).
I się okazało: do połamania operacyjnego i naprawiania po tym.

Nie popuszczę! Ktoś mi za to beknie. Zdiagnozowano mnie dopiero za prywatną kasę, a wcześniej to co???
Się medykom we łbach poprzewracało (i sorry jednemu, do którego zaglądam). Naciągają i wymuszają kasę sprytnie. Łapówki i koperty przechodzą do lamusa, ale wszystko idzie z postępem, a rozwój pakowania w portfeliki nadal dobrze stoi.

Tyle, że ja się nie dam. Sprawa już jest naświetlana "obiektywnie" i nawet jeśli nie wyjdzie z tego porządny proces, to kurwa niech się coś zacznie dziać w tej kwestii!!!
Bo wszystkim się wydaje, że lekarzy nikt nie ruszy. No już. Ja ruszę, tylko niech mi wreszcie kończyna zacznie funkcjonować prawidłowo!!!!

Przestój - sami rozumiecie, ciągnie się po szpitalnych korytarzach, wreszcie po szpitalnych korytarzach.

sobota, 30 kwietnia 2011

Nr 5. Takim prawem należałoby sobie dupę podetrzeć!

Że świat jest popierdolony do cna, to wiedziałem nie od dziś, ale że aż tak?

Jest nagonka, że przestępców seksualnych do paki. I chwalmy bogów wszelakich - przynajmniej coś jest jak trzeba. Pedofil? - won za kratki.  Gwałciciel? - zakuć i trzymać w zamknięciu. Inni pomyleńcy w tym temacie - tako i. Ci grasujący po ulicach, ci skradający się na podwórkach i w bramach kamienic. Seryjni, wyrachowani, brutalni.

Tylko niech mi ktoś kurwa jego mać wytłumaczy, dlaczego, jak skurczybyk tłucze i gwałci żonę (właściwie byłą żonę) i ona dzwoni po policję lub sąsiedzi jej dzwonią po policję, to się kurwa mać kończy... POUCZENIEM!!!?
Kobieta wzięła rozwód z bestią, ale musi z nim mieszkać, bo... sąd nie widzi przeciwwskazań. Dziesiątki, o ile nie setki zgłoszeń i interwencji policji nie robią najmniejszego wrażenia. I jej wizyty na kilku oddziałach szpitalnych też nie. Fajtłapa. Przewraca się nieustannie, do tego psychiczna, bo sama sobie oczy podbija.

Sprawa ciągnie się od lat kilku. I nie jest żadnym odosobnionym przypadkiem. Prawo stoi po stronie kata, skazując ofiarę na powolną śmierć, bo że do tego to prowadzi, to wątpliwości nie mam żadnych. Aż żal, że tak powolną, bo kobieta męczy się niesamowicie (z drugiej strony, jak wielka jest w człowieku wola przetrwania!). Wczoraj na policję dzwonił kumpel. Skończyło się uspokojeniem pana rozjuszonego. I... pozostawieniem z nim byłej żony...

Aha. Szanowny ex to... policjant. Wszystko jasne?

niedziela, 17 kwietnia 2011

Nr 4. Zarzygane noce.

Myślałby kto, że w państwie cywilizowanym mieszka! Nic bardziej mylnego!


Polazłem byłem wczorajszego wieczoru na małe party ze znajomą zgrają rzezimieszków. Męskie gadanie. Papieroski. Noc na bazie hedonizmu. Lokal bardzo przyjemny - bez dzieciarni, bez hałasu, który zakłóca myślenie, bez zbędnego glamurzenia. Ot - przyjemna aranżacja wnętrza, hiszpańska gitara, trochę przyjemnego jazzu, soul od czasu do czasu i nikt nie miał ochoty przedwcześnie wiać. 
Po kilku godzinach rozmów, kilku głębszych bursztynowych trzeba było jednak ogłosić kapitulację, przyznać się do wieku i zwinąć żagle.


I tutaj się zaczyna opowieść właściwa, której nie ważcie się czytać, jeśli macie przez przypadek jedzenie obok siebie i na to jedzenie ochotę niesamowitą, bo nie dość, że Wam ochota przejdzie, to może być gorzej. 


Wychodzimy z lokalu. Przegrupowanie. Jedni taksówki. Inni swoje fury. 
A ja standardowo: piechotką. Nic nie poradzę, że uwielbiam szlajać się nocną porą po miejskim odwłoku, śmierdzącym zewsząd szczyną i rzygawinami, które najlepszą wydają recenzję mijającej nocy. Że podwórka przyciągają mnie stanem rozkładu, a kamienice stają się najlepszą kompilacją patologii, brudu i wstrętu.

Polskie ulice wyglądają tak: w bramie kamienicy (która kiedyś chyba była zielona) parka: ona krzykliwy make-up, on dresiarsko łysy, w spleceniu namiętnym, ale odrażającym. Seks brudny i ohydny. Grupka małolatów podgląda z boku, czasem coś komentują, czasem gwiżdżą zadziornie, a parka i tak ma to w poważaniu, konsumując się zawzięcie, aż mi się obraz psiej kopulacji przypomniał. Odgłosy i pojękiwania. Że, aż... mdli.
Trochę dalej skupisko żulerii miejskiej: panowie klną i śmierdzą z kilometra. Jeszcze ich nie widząc - wyczuwam obecność lumpów doskonale. Jeden z nich leży na ławce, głową w szczeblach i rzyga rozpaczliwie, jak przysłowiowy kot. Reszta pije nieopodal. Pełna sielanka spełnienia i solidarności.
Docieram w okolice dworca. Żebracy. Obdrapane ściany, odpadający tynk. I zapach uryny. Nic poza tym. 
O pijanych gówniarzach i gołych pannach machających cyckami nie chce mi się pisać.  

Oto Polska właśnie! Podatki opłacone. Urząd prezydenta miasta wygląda jak pałac, a na resztę można srać, jak kto lubi, mniej lub bardziej rzadko. 

Dla dociekliwych - droga, którą pokonałem, rankiem prowadzi dzieci do kościoła.

niedziela, 10 kwietnia 2011

Nr 3. Małoletnie potwory!

Przychodzi taki moment w tygodniu, gdy trzeba pojechać po porządne zakupy, żeby zapasy uzupełnić i nie zatruwać sobie pozostałych dni na niepotrzebne uganianie się po centrach, nie dość, że handlowych, to jeszcze kretyńskich (no tak, o przekrętach w sklepikach to ja tu się pewnie w przyszłości wypowiem, ale dziś nie zbaczam z tematu nadrzędnego).

Sobota. Poranna kawa. Tosty. Gazetka. I komu w drogę, temu kluczyki do samochodu. Nauczony konsekwencji i porządku, upewniłem się, że mam w portfelu listę produktów, wsiadłem do samochodu i pojechałem. Parking zatłoczony, ale udało mi się znaleźć dogodne miejsce. Wyzułem przepastny wózek i z wizją porządnej kiełbachy wszedłem do wnętrza czeluści zakupowych.
Pierwsza alejka, kilka produktów do wózka. Jedna staruszka, która mało mnie torebką nie zabiła, ale na szczęście refleks mam wybitnie szybszy od tego szachisty.

I nagle łup. Coś gruchnęło, coś strzeliło i cały regał z puszkami kukurydzy rozjechał się po podłodze. A obok - dziecię niewinnie łypiące dokoła, bo przecież to nie ono, to (na oko) siedmioletnie półdiable. Obok stoi przerażona matka, prawie go zagłaskując: "Maciusiu, ale dlaczego tak nieładnie kopiesz w puszki? Mamusia będzie musiała zapłacić? Macieńku mój, syneczku, ale w nóżkę nic się nie stało?". Wiecie jak Maciunio odpowiedział? Kopnął matkę z całej siły w kostkę, że kobiecinie łzy popłynęły z oczu i prawie upadła.

Idę dalej, bo nieszczególnie kręci mnie wtrącanie się do takich spraw, tym bardziej, że zleciała się chyba połowa pracowników na "miejsce zbrodni", szkoda tylko, że nikt nie poszedł zobaczyć, gdzie zwiał mały sprawca, albo, że go kto nie ustrzelił środkiem znieczulającym.

Żeby nie było wątpliwości - dzieci lubię, zwłaszcza moich siostrzeńców w sztukach 3.

Przy stoisku mięsnym tłok. Przeżyję te wszystkie niezdecydowane baby, to kupowanie: "2 plasterki szyneczki proszę, jednego kabanoska, 10 dag. paszteciku", ale nie przeżyję dzieciaka, który się drze, że on musi spróbować, rzuca się na wszystkich dokoła i jeszcze klnie, ledwo co odrosło toto od ziemi, gorzej ode mnie, a mi niczego w tej dziedzinie nie brakuje.
No więc skurwiwszy świat, na czym stoi, chłopaczek jął okładać OJCA pięściami, kopać go itd.
Wezwano ochronę. A szanowny rodzic tłumaczył: "to tylko dziecko".

Dalej był tylko pisk i ryk kilku dziewczynek, bo rodzice lalek nie chcieli kupić, kilku rozwrzeszczany przedszkolaków przy grach komputerowych i jakieś podrostki spluwające na podłogę.

Generalnie kręciło mi się we łbie od tego pierdolnika. Prawie mi nerwy puściły, a wsiadając do auta na przemian kurwiłem soczyście, na przemian dziękowałem sobie, że tak tylko raz w tygodniu, że już za mną i pomyślałem, że w sumie to niedaleko mi czasem do zachowań jakiejś histeryczki porąbanej, z tą różnicą, że ja bym te dzieciaki wysłał na jakąś kolonię karną, rodziców do psychiatryka i wstawił zakaz pojawiania się małoletnich w sklepie, zamiast dać się torturować małym potworom, które zdominowały  świat krzykiem i tupaniem w podłogę, darciem ryja. I niech mi nikt nie mówi, że te dzieciny takie są bezbronne i niewinne, bo one to wykorzystują, robią celowo i jeszcze mają z tego ubaw.

Inna rzecz, że rodzice coraz częściej robią z siebie debili, kompletnie nie pojmując o co chodzi w koncepcji wychowywania bezstresowego, bo w tym o samopas raczej nie chodzi!